Historia św. Teresy z Lisieux (Małej Tereski)
Bardzo mi miło, że mogę Ci opowiedzieć parę słów o sobie.
Nazywam się Teresa Martin. Urodziłam się w pewien styczniowy dzień w 1873 roku we Francji, w miejscowości Alençon. Mój tata, Ludwik, był zegarmistrzem. Natomiast mama, Zelia, zajmowała się koronkarstwem. Miałam zaledwie cztery latka, kiedy zmarła moja mama. Był to dla mnie dotkliwy cios, który odebrał mi dziecięcą beztroskę. Obrałam sobie jednak za matkę Najświętszą Marię Pannę.
Po śmierci mamy razem z tatą i czterema siostrami przenieśliśmy się do Lisieux.
Bardzo bliska stała się mi się jedna z moich sióstr, Paulina. Troszczyła się o mnie i opiekowała się mną jak mama. Miałam osiem lat, kiedy rozpoczęłam naukę w szkole klasztornej sióstr benedyktynek. Dorastałam otoczona miłością ojca i sióstr, byłam przez nich niesamowicie rozpieszczana. Niestety, jak grom z jasnego nieba spadła na mnie wiadomość o wstąpieniu Pauliny do klasztoru karmelitanek. Tak bardzo to przeżyłam, że zapadłam na długą, ciężką chorobę. Wiesz co mnie uzdrowiło? Uśmiech Matki Bożej. To ona przywróciła mnie do zdrowia. Odtąd zapragnęłam uczynić wszystko, aby ratować ludzi pogubionych.
Miałam czternaście lat, kiedy postanowiłam pozyskać dla nieba pewnego skazanego na śmierć bandytę o nazwisku Pranzini.
Zaczęłam gorliwie modlić się o jego nawrócenie, w jego intencji ofiarowałam uczynki pokutne i umartwienia. I naprawdę stał się cud: tuż przed egzekucją Praznini poprosił kapłana o krzyż i ucałował go!
Jako piętnastoletnia dziewczyna wiedziałam już, co chcę robić: zapragnęłam podobnie jak moja siostra Paulina wstąpić do zakonu karmelitanek bosych. Niestety, przełożona klasztoru nie przyjęła mnie ze względu na mój młody wiek. Nie poddawałam się jednak. Wiedziałam, do czego wzywa mnie Bóg i nie odpuściłam również wtedy, kiedy odmówił mi biskup.
Pojechałam w tej sprawie nawet do papieża Leona XIII. Moje marzenie ziściło się dopiero 9 kwietnia 1888 roku: wstąpiłam do zakonu karmelitanek i stałam się Teresą od Dzieciątka Jezus.
Zaraz po przekroczeniu progu klasztoru powiedziałam sobie stanowczo: „Chcę być świętą.”
I wymyśliłam, jak to zrobię! Postanowiłam, że będę po prostu Jezusowi sprawiać radość. Jak myślisz, co Go najbardziej cieszy? Kiedy wszystko, co robimy, robimy z miłości. Nawet takie drobne rzeczy, jak umycie garnków, wyrzucenie śmieci – jeśli robi się to z miłością – mogą być wspaniałą drogą do świętości.
Pewnego razu moja siostra Paulina (która w zakonie przybrała imię Agnieszka od Jezusa) poprosiła mnie, bym opisała swoje wspomnienia z dzieciństwa. I tak zaczęłam pisać swój dziennik, który dziś nazywa się „Dzieje duszy”. Moje życie zmieniło się znacznie nad ranem w Wielki Piątek w 1896 roku. Pojawiły się u mnie pierwsze objawy ciężkiej choroby – gruźlicy. Cierpienie ofiarowałam Jezusowi jako swoją małą drogę miłości.
Pan zabrał mnie do siebie rok później, w lipcu 1897 roku.
Nazywają mnie dziś patronką misjonarzy. Chcesz wiedzieć dlaczego? Zaczęło się od pewnego kleryka, który przygotowywał się do misji i bardzo potrzebował wsparcia modlitewnego. Zostałam jego siostrą duchową, modliłam się za niego i powierzałam go Bożej opiece. Zrozumiałam wtedy, jak wielkiego wsparcia potrzebują ci, którzy wyjeżdżają w dalekie kraje, by głosić Dobrą Nowinę o Panu Jezusie tym, którzy jej jeszcze nie słyszeli. Zaczęłam ich nieustannie polecać Bogu.
W ten sposób spełniło się moje pragnienie: zostałam misjonarką, pomimo tego, że nigdzie nie wyjeżdżałam. Również dziś wstawiam się za wszystkimi, którzy pragną opowiadać innym o tym, jak dobry jest Pan.
(Alicja Bukowska)